Do Sajgonu doratliśmy autobusem z Phnom Penh. W trakcie jazdy pan opisywał trasę, aczkolwiek często trudno było złapać kiedy przechodzi z khmerskiego na angielski. Po drodze był lunch i przeprawa promowa przez Mekong, wyjątkowo brudny i mętny. Na granicy trzeba było wysiąść z autubusu i prześwietlić bagaże, wietnamski celnik zebrał paszporty, a potem usiłował wymówić nazwiska, a pasażerowie zrozumieć czy to o nich chodzi. W sumie trwało to ok. 15-20 minut i nie było uciążliwe. Po wjeździe do Wietnamu przynajmniej literki robią się znajome, jako że Wietnamczycy używają 'naszego' alfabetu.
Autobus zatrzymał się przy wietnamskim Khao San, czyli ulicy Phan Ngu Lao, a właściwie całego kwartału z tanimi hotelikami. My poszliśmy na nogach, na mapie wyglądało, że blisko do jednego z trzech hotelików Madame Cuc (nr 184), w którym zrobiłam internetową rezerwację. Po chwili konsultacji pani w recepcji stwierdziła, że to jednak był ten drugi hotel (127), zamówiła nam taksówkę. Drugi hotel też nie wyglądał jakby się nas spodziewał, wieć lekko wkurzeni pokazaliśmy maila z potwierdzeniem i zażądalismy przewiezienia do tego, który z nami korespondował (187). Na dwóch motorkach (ale niestety jako pasażerowie) wróciliśmy w poprzednie miejsce, gdzie dostaliśmy pokój na...6 piętrze bez windy. A właściwie z windą plecakową, czyli stalową linką z hakiem, która wciągało się na górę plecak. Sam pokój okazał się najlepszy z dotychczasowych, odnowiony, czyściutki, z ładnym widokiem i różową lodóweczką :)
Następnego dnia rano wyruszyliśmy na podbój Sajgonu.
Miasto jest bardzo ruchliwe,wręcz pulsujące życiem. Pełno motorków, młodych ludzi, sklepików, jednym słowem 8% wzrostu PKB widać gołym okiem. Zwiedziliśmy muzeum wojny wietnamskiej, które pokazuje wietnamską wersję historii. Jednym z eksponatów jest słynne zdjęcie dziewczynki poparzonej napalmem. Całość oczywiscie jednostronna, ale przygnebiająca. Zwiedzilismy też Pałac ponownego Zjednoczenia, z którego odlatywał ostatni amerykański helikopter po poddaniu się Sajgonu w 1975 r. Jeden dzień spędziliśmy w dzielnicy chińskiej odwiedzając kilkanaście pagód i świątyń oraz sklepików z dziwnymi specyfikami od maści tygrysiej poczynając na rogu nosorozca i nosorożca i skorupie żółwia kończąc.
Na targu kupilismy resztę prezentów świątecznychdla rodziny, a po długich negocjacjach również drewnianego mah-jong'a do kolekcji gier-w-które-kgramy-w-zimowe-wieczory.
Wietnam pozostawił duzy niedosyt, żalowaliśmy, że nie było więcej czasu na zwiedzanie tego kraju, z pewnością tam wrócimy, żeby zobaczyć czerwone wydmy w Mui Ne, urocze Hoi An, Hanoi i dżonki na na zatoce Ha Long...